Contents:
Poprzednia, odziedziczona po PRL, znacząco przeszacowywała zapotrzebowanie na prąd dlatego obejmowała inwestycje w Żarnowiec i inne elektrownie. Nowa strategia właściwie nigdy nie została na serio sformułowana. Choć jeszcze w latach Polska wręcz starała się znaleźć w awangardzie opartego na nauce myślenia o klimacie, a decydenci rozumieli potrzebę dekarbonizacji energetyki, to ostatnich kilkanaście lat straciliśmy na jałowych dyskusjach i podważaniu wpływu człowieka na zmiany klimatyczne. Zamiast planować wyprawę, staraliśmy się udowadniać sobie i innym, że kompas wcale nie wskazuje północy.
W roku przygotowano ostatnią oficjalną strategię: PEP Przestała być aktualna niedługo po przyjęciu, ale nie jest to zarzut.
Świat się zmienia, a energetyka zmienia się bardzo szybko. Maleją koszty technologii, takich jak fotowoltaika, rosną za to koszty na przykład energii atomowej. Zmieniają się ceny surowców na rynkach — węgiel jest raz tańszy, a raz droższy, ropa w ciągu ostatnich dziesięciu lat kosztowała ponad dolarów za baryłkę , a kiedy indziej niecałe 36 dolarów Ważne są więc przede wszystkim trendy długoterminowe.
Do tego dochodzą zmiany polityczne i środowiskowe, które ograniczają pole wyboru. Ochrona klimatu to dziś najważniejszy taki czynnik. Właśnie dlatego potrzebne jest myślenie strategiczne, a przede wszystkim jasny cel, który nie będzie zależny ani od krótkoterminowych wahań cen, ani od cykli wyborczych. W ciągu ostatnich trzydziestu lat polska energetyka nie potrafiła takiego jasnego, długoterminowego celu wypracować.
W tej sytuacji z pomocą przyszła Bruksela, która postanowiła zaproponować wspólne cele polityki klimatycznej dla całej Unii. Polski rząd zawetował jednak w roku unijną długoterminową strategię do roku, w której Komisja proponowała za cel redukcje emisji o 80 procent. Od tego czasu upłynęło sporo wody z topniejących lodowców i 28 listopada tego roku, w ramach przygotowań do COP24, Komisja opublikowała nową strategię UE do roku, tym razem obierając za cel już nie Europę niskoemisyjną, lecz bezemisyjną. Zgodnie z projektem KE, emisje netto, to znaczy z uwzględnieniem technik przechwytywania emitowanych gazów, w wyniku których nie trafiają one do atmosfery, miałyby spaść do zera.
Podobnie jak poprzednio, minister Tchórzewski zbył ten dokument jako polityczną deklarację odchodzącej Komisji, której za rok już nie będzie. Trudno uznać ją jednak za pełnokrwistą strategię państwa. Na portalu BiznesAlert prawnik Christian Schnell pokazuje przekonująco , że PEP nie wypełnia nawet ustawowych wymogów stawianych strategii energetycznej państwa — dokument pozbawiony jest między innymi części diagnostycznej, wskaźników realizacji zakładanych celów, nie jest także skoordynowany z innymi strategiami sektorowymi. Co więcej, PEP to w tej chwili stanowisko pojedynczego ministra, a nie dokument, który ma szanse obowiązywać długoterminowo.
Aby strategia energetyczna państwa nie była strategią energetyczną jednego ministra, jednej partii, jednego lobby, konsultacje międzyresortowe, eksperckie i społeczne powinny przede wszystkim poprzedzać projekt, a nie następować po jego nagłym ogłoszeniu. Sam projekt powinien zaś mieć międzypartyjne poparcie. Rząd powinien uznać cel neutralności klimatycznej w roku za punkt wyjścia dla budowania polskiej strategii energetycznej. Podstawowym problemem w planowaniu dekarbonizacji Polski jest możliwie bezbolesna transformacja energetyczna i społeczno-ekonomiczna w miejscach, gdzie wydobycie i spalanie węgla jest źródłem pracy i dochodu dla tysięcy ludzi.
Polski węgiel to nasze dawne błogosławieństwo, a od wielu lat wyzwanie, z którym każdy kolejny rząd boi się mierzyć. Polski rząd nie ma żadnych wymówek — posiada niemal pełną kontrolę nad krajową energetyką. Choć aukcje na nowe instalacje są z nazwy rynkowe, to państwo ustala, jak wiele energii potrzeba, kiedy i przy użyciu jakich technologii. O przyłączeniu nowych źródeł energii decydują Polskie Sieci Elektroenergetyczne — spółka akcyjna ze stuprocentowym udziałem skarbu państwa. Firmy energetyczne także są w większości pod kontrolą państwa.
Innymi słowy polski rząd może w energetyce zrobić wszystko — problem, że nie wie, czego chce. Nadzieją na zmianę sytuacji jest rosnąca świadomość Polek i Polaków. Jeśli porównać jakość i zasięg dyskusji przed warszawskim COP19 oraz katowickim COP24, można odnieść wrażenie prawdziwej zmiany pokoleniowej. O czystej energii pisze się więcej, a problem smogu zmobilizował do działania nowe grupy społeczne.
Pomaga to coraz większej części obywateli połączyć kropki — smog, niska emisja, samochody, węgiel, lasy, klimat — w jeden pesymistyczny obraz katastrofy ekologicznej.
Katolicki portal randkowy Chrześcijańskie Randki to miejsce, w którym łączymy ludzi. Przez nasz serwis poznasz ciekawe osoby, zaprzyjaźnisz się i zakochasz. Poszłam na chrześcijańskie szybkie randki. poszukują drugiej połówki, na przykład na imprezach typu speed dating - szybkich randkach.
Rząd nie może, jak jeszcze kilka lat temu, opowiadać o energii i klimacie co mu tylko przyjdzie do głowy — kontry w mediach społecznościowych, ale także mainstreamowych są natychmiastowe i merytorycznie miażdżące. Liczę zatem, że o PEP szybko zapomnimy, a na jej marginesie powstanie spóźniona, ale potrzebna wizja dekarbonizacji Polski do roku — spójna z unijnymi i oenzetowskimi celami, a także z naszymi nadziejami na poważną i odpowiedzialną rolę Polski w świecie.
Niedawno w Los Angeles usunięto z parku miejskiego pomnik Krzysztofa Kolumba. Wielu ludzi uznaje go obecnie za ludobójcę, mimo że nie ma dowodów na to, że własną ręką pozbawił życia któregokolwiek z bliźnich. Ale o Hitlerze i Stalinie też można tak powiedzieć. Rzecz w tym, że Kolumb swoimi działaniami zainicjował eksterminację rdzennych mieszkańców obu Ameryk przez europejskich kolonizatorów.
Kiedy czyta się pisma Kolumba dostępne zresztą w polskim wydaniu z czasów głębokiego PRL-u , wyłania się z nich obraz człowieka mającego wprawdzie duże trudności z jasnym formułowaniem swoich myśli, ale przekonanego niezłomnie o słuszności własnej wizji. Ta okazała się błędna — z Europy da się wprawdzie dopłynąć do Indii, kierując się na zachód, ale znacznie wygodniej jest popłynąć jednak na południe, a potem na wschód.
Albo przez Kanał Sueski. Albo wsiąść w samolot i polecieć. Z perspektywy postkolonializmu i tym podobnych nurtów ciekawsze od założeń teoretycznych Kolumba są jego uwagi czynione na miejscu. Nie był on zbyt wyczulony na uroki przyrody, lecz nawet na nim robiły wrażenie widoki dżungli podzwrotnikowych.
O tubylcach wyrażał się pozytywnie. Zdumiewał go u nich brak odruchów agresji. Co gorsza dla niego dziś, a dla nich wtedy , dostrzegał w nich świetny materiał na siłę roboczą i tego typu uwagi zamieszczał w raportach przesyłanych mocodawcom, Królom Katolickim, Ferdynandowi i Izabeli. Właściwie trudno się temu dziwić. Monarchowie Hiszpanii nie sfinansowali pierwszej wyprawy Kolumba po to, aby opisał im czary egzotycznej przyrody.
Wyłania się tu jednak poważniejszy problem, którego przedsięwzięcie Krzysztofa Kolumba jest ważnym, lecz nie jedynym przykładem historycznym: czy można działać w przestrzeni publicznej tak, aby na pewno nie uczynić krzywdy komukolwiek? Co bardziej sceptyczni obserwatorzy obecnej demolki pomników Kolumba zauważają, że przy takich kryteriach sprawstwa, jakie się przyjmuje wobec niego, niewiele postaci historycznych, które zapisały się w pamięci pokoleń z powodu swoich czynów, a nie myśli, uniknęłoby zarzutów o spowodowanie genocydu.
Aż do XX wieku uprawianie polityki i wszelkie szerzej zakrojone działania publiczne niemal zawsze pociągały za sobą gwałtowną śmierć wielu ludzi. Przyciągało to świadomą uwagę tylko wtedy, kiedy liczba takich zgonów stawała się szczególnie wysoka albo kiedy powodowali je sprawcy pochodzący spoza kręgu kulturowego ofiar. Nie bez przyczyny trzema emblematycznymi ludobójcami Europy przednowożytnej byli Attyla, Czyngis-chan i Tamerlan.
Natomiast na przykład Napoleona Bonapartego postrzega się w taki sposób bardzo rzadko, mimo że jego działalność pociągnęła za sobą śmierć wielu milionów ludzi. Ale Napoleon działał w szczególnym kontekście — kierując się przeciw pozostałościom feudalizmu, siał zniszczenie, z którego miał się narodzić nowy, lepszy porządek.
Przemoc napoleońska miała sens, którego nie miały ani najazdy Mongołów, ani okrucieństwa kolonizatorów. Co z tego sensu zostało później, to inna sprawa. Początek XIX wieku to czasy, kiedy partie polityczne we współczesnym znaczeniu jeszcze nie istniały, a ideę wyboru przywódców państwa przez wszystkich dorosłych mieszkańców tego państwa, i to na kilkuletnią zaledwie kadencję, uznano by za żart w złym guście, który poważnie mogą traktować tylko renegaci za oceanem.
W państwach europejskich politykę uprawiała wąska, zamknięta grupa społeczna, składająca się z ludzi dziedziczących swoje przywileje i majątki, dbająca najstaranniej o to, by nie dopuszczać do siebie osób z zewnątrz i w tym celu hodująca siebie samą identycznie, jak hoduje się konie i psy rasowe. Jeśli nie — polegali na swoich kanclerzach i pierwszych ministrach.
Rewolucja francuska nie zdołała jeszcze trwale usunąć tego modelu uprawiania polityki. Ówczesne gry społeczne elit uprawiających ową politykę były często grami salonowymi. Styl debat parlamentarnych dopiero się kształtował, a ślady stylu dworskiego były jeszcze silne, ponieważ główni gracze polityczni epoki napoleońskiej pamiętali czasy przedrewolucyjne.
Przynajmniej ci z nich, którzy reprezentowali obóz przeciwników Bonapartego. Taki aliaż dawał ciekawe rezultaty. Wśród niezliczonych bon motów zapisanych w historii początku XIX wieku, figuruje określenie, jakim posłużył się Napoleon, kiedy dowiedział się, że Talleyrand po raz któryś spiskuje z wrogami Francji. Słowa Napoleona cytuje się często, lecz replikę Talleyranda niełatwo znaleźć w opracowaniach, może dlatego, że cieszy się on w historii znacznie mniejszą sympatią niż cesarz Francuzów.
Podaje ją jednak Franz Herre w wydanej oryginalnie w roku biografii rywala Talleyranda, Klemensa Metternicha, której przekład PIW opublikował pod koniec zeszłego stulecia, a obecnie wznowił w ramach jednej ze swoich najlepszych serii: Biografie Sławnych Ludzi. Seria ta, podobnie jak kilka innych o takim samym niegdyś prestiżu jak na przykład Biblioteka Klasyków Filozofii egzystuje obecnie głównie na bazie wznowień. Dobre i to na nasze czasy. W historiografii marksistowskiej i pochodnych książę von Metternich był jednym z demonów reakcji ponapoleońskiej, twardym obrońcą Świętego Przymierza, tłumicielem ruchów wolnościowych.
Dziś, kiedy jedynie słuszna racja historyczna nie jest już tak jednoznaczna i lokuje się ją raczej po przeciwnej stronie szachownicy ideologicznej, niekoniecznie musimy patrzeć na architektów Świętego Przymierza tylko jako na obrońców feudalizmu.
Niemniej w swojej biografii Metternich i tak jawi się jako postać niezbyt przyjemna, do tego stopnia, że można podejrzewać jej autora o antypatię względem bohatera. Metternich nie jest tu wprawdzie ludobójcą avant la lettre , ale prezentuje się nam od wczesnej młodości po kres kariery jako skończony cynik, fircyk, bawidamek i nieprzytomnie zachwycony sobą narcyz, którego własne sukcesy w obaleniu Bonapartego przekonały, że jest najwybitniejszym mężem stanu nie tylko swojej epoki.
Sądzilibyśmy, że mąż stanu powinien odczuwać przynajmniej śladowy dystans wobec własnych osiągnięć, wynikający chociażby z szerszego niż u zwykłych ludzi horyzontu umysłowego. Biograf Metternicha niczego takiego nie odnotowuje jeśli nie liczyć salonowych powiedzonek — i to nie tylko przy chwalebnym piętnastoleciu dzielącym obalenie Napoleona od rewolucji lipcowej, ale również przy latach późniejszych, kiedy gwiazda kanclerza Austrii zaczęła blednąć.
Nawet uciekając do Anglii przez rozwścieczonym ludem w roku, Metternich pozostał sobą — człowiekiem nieugięcie przekonanym o własnej racji, szczerze i głęboko pogardzającym wszystkimi bliźnimi stojącymi niżej od niego. Na plus można mu zaliczyć, że nie płaszczył się przed tymi nielicznymi, którzy stali wyżej — monarchami, którym służył. Ale i to działo się głównie dlatego, że uważał ich za głupszych od siebie.
Trop wskazujący na upadek pomnika znajdujemy dopiero na samym końcu tej biografii. Zgrzybiałego Metternicha odwiedza Bismarck, który przygotowuje się do własnego wejścia na estradę dziejów. Po rozmowach notuje dla pożytku potomności, że jego interlokutor mówi wprawdzie bez ustanku o swoich wielkich czynach, ale w tym, co mówi, jest już mało treści i myśli.
Zostaje tylko starcza paplanina. Dawid Dróżdż: Podobno dużo czasu zajęło ci namówienie twoich bohaterek, by zgodziły się na realizację filmu.
Marta Prus: To prawda. Moje starania o to, aby pani Irina Viner trenerka głównej bohaterki, Rity Mamun — gimnastyczki artystycznej zgodziła się, abyśmy zrobili o nich film, trwały prawie trzy lata. Te trudności jednak tylko mnie motywowały. Wydaję mi się, że — zarówno dla widza, jak i dla twórcy — ciekawiej jest, kiedy film opowiada o bohaterach, do których trudno dotrzeć, i pokazuje zamknięty na co dzień świat. Jeździłam do Rosji oraz na zawody gimnastyczne, które odbywały się w innych krajach. Spotykałam panią Irinę, przypominałam jej o sobie i mówiłam, że bardzo zależy mi na realizacji mojego projektu.
W końcu doceniła upór oraz ilość poświęconego przeze mnie czasu. Równie ważne było dla niej to, że naszym filmem zainteresowali się producenci z Niemiec i Finlandii. Jak wyglądała twoja relacja z Ritą? To wielka gwiazda rosyjskiego sportu — wielokrotna mistrzyni świata w gimnastyce artystycznej, która w Rosji jest bardzo popularną dyscypliną. Rita nigdy nie była zainteresowana bliższą znajomością ze mną, co na planie było nieco problematyczne, ponieważ niechętnie dopuszczała nas do swojego życia prywatnego.
Poradnik kulinarny s. Kenar prezes chóru — nagroda Zarządu Województwa Podkarpackiego. Tablica pamiątkowa ks. Bliżycki s. Spotkania chrześcijańskich Singli to świetna okazja do poznania nowych osób o zbliżonych poglądach na życie, wiarę i wartości. Arkusz nr 11 s.
Była tak zamknięta, że musieliśmy negocjować, czy możemy wejść do jej pokoju na 10 minut. Był to poważny test dla mojego ego.